Czytam "Trucicielkę" Eric'a-Emmanuel'a Schmitt'a, która nie ma nic wspólnego z wnętrzami, ale "grzebie się" we wnętrzu ludzkiej psychiki. Nadal nie ma to wiele wspólnego z tematem mojego bloga, poza jednym fragmentem tekstu, który przykuł moja uwagę. Nie będę pisać czemu, tylko go przytoczę :
"(...) Szukała wzrokiem jakiegoś drobiazgu w otoczeniu : meble, obrazu, przedmiotu - który dałby jej poczucie bezpieczeństwa, przywrócił zaufanie, połączyłby ją znów z przeszłością. Na próżno. Mieszkanie na poddaszu (...) było urządzone w onieśmielająco dobrym guście: wszystko, od najdrobniejszych ornamentów po obicia krzeseł, zostało zaprojektowane przez jednego z najlepszych współczesnych architektów: przestawienie fotela albo pozostawienie kolorowego swetra na tej kombinacji beży i drewna cytrynowego psuło harmonię barw; każdy ślad prywatnego życia mieszkańców, nie współgrający z wizją artysty, wyglądał obscenicznie, krzyczał bluźnierczo. W tym otoczeniu, które niby miało być jej własnym, stale czuła się obco."
Pomyślałam, że ten fragment pokazuje jak często projektanci wnętrz przedkładają jego wygląd nad osobę, która w nim mieszka. Z drugiej strony chcemy pozostawić po sobie "dzieło" skończone. Czy jednak jest to w ogóle możliwe w przypadku domu czy mieszkania obcej nam osoby? Dom żyje razem z nami, zmienia się, obrasta w pamiątki, zdjęcia i przedmioty, które muszą mieć swoje miejsce...
Przecież nasz dom musi stwarzać dla nas otoczenie przyjazne, w którym jest nam po prostu dobrze, a nie zawsze pięknie. Ten tekst sprowadza na ziemię, przypomina, że wnętrze nie jest sztuką dla sztuki ale sztuką użytkową.
Powiem szczerze, że nie wiem czy rzucam banałami, czy obrażam architektów. Wiem jednak , że buntuje się oglądając idealne wnętrza, w których mieszkaniec powinien podporządkować się zastanemu otoczeniu, żeby nie zakłócić istniejącej w nim harmonii.